Blizny
Poznań podczas II wojny światowej był terenem ciężkich walk
wyzwoleńczych. Ślady powojennej pożogi odczytywać można na tkance miasta po
dziś dzień. I to na rozmaite sposoby. Wystarczy tak po prostu, tak zwyczajnie
przespacerować się pomiędzy starszymi budynkami w wielu miejscach miasta.
Wszędzie tam, gdzie jeszcze nie ocieplono dawnych elewacji ani też jej nie
naprawiano, unowocześniano, nie tynkowano, budynki noszą liczne ślady wojennych
ostrzałów. Na pierwszy rzut oka ów ślad historii wygląda dość niepozornie. Ot
liczne wykruszyny na ścianie. Sam też początkowo nie odczytywałem ich w
wojennym kontekście. Dopiero ktoś mi na to zwrócił uwagę. A wtedy niejako na
nowo przejrzałem na oczy i ukazał mi się całkowicie odmienny obraz okolicy.
Dziesięciolecia oddziaływań atmosferycznych zrobiły swoje.
Deszcz, słońce i mróz zatarły krawędzie, postarzyły ściany, poodparzały całe
płaty tynku tu i ówdzie. Niemniej wystarczy przespacerować się uliczkami i
przyjrzeć domom stojącym tam jeszcze od minionej wojny. Nie sposób orzec, jakim
jeszcze zniszczeniom owe domy wówczas ulegały. Bywało zapewne różnie. Jedne
zostały jedynie ostrzelane. Ich ściany po dziś dzień wyglądają niczym sito.
Każdy pocisk trafiający w mur pozostawił w tynku niewielki krater. Niektórym
domom upiekło się mniej. Możliwe, że oberwały od moździerzy, ucierpiały od
pożarów albo stały się obiektem ostrzału artyleryjskiego.
Są ulice, gdzie owe ostrzelane z broni maszynowej domy
zachowały swe blizny po dziś dzień. Na jednych to tylko kilka dziur. Inne mają
ich setki. Stoją te domy jeden obok drugiego. Tutaj walka toczyła się o każdy
metr. O każdy dom. O każde skrzyżowanie. I była to walka zażarta, mordercza,
wyniszczająca. A potem wszystko się skończyło. Odszedł jeden okupant, nastał
drugi. W tym akurat nam się nie poszczęściło. Wojna stała się przeszłością.
Pozostały jedynie te nieme ślady po niej, po przejściu morderczej nawałnicy.
Życie z grubsza powróciło do normy. Z różnych przyczyn wszystkich tych śladów
ostrzelania nigdy z tych domów nie usunięto. Nie zatarto świeżymi porcjami
tynku. Nie naprawiono. Przynajmniej po dziś dzień. Obecnie bowiem coraz już częściej
znikają pod świeżo nakładanym ociepleniem. Z czasem wszystko to odejdzie w
niepamięć. Zniknie.
W morzu zagubienia
poszukuję deski ratunku
przysłowiową brzytwą tonącego
garść poezji…
na bezdrożach duszy cierpienia
zagubiłem cel kierunek i sens
nic nie ma już znaczenia
bez znaczenia jest co wokoło jest
dokąd prowadzi
ta chwila zatracenia
ku czemu zmierza
ów wewnętrzny bezsensu lodowaty prąd…
na horyzoncie poezji
znalazłszy wiersz
stawiam boję osamotnienia
rozpoznawalny znak
ulotności cierpienia…
Adam Gabriel Grzelązka
Forty
Innym śladem po minionej wojnie są poniemieckie
fortyfikacje. Te zresztą pochodzą jeszcze z dawniejszej epoki – z czasu zaboru germańskiego.
Nie tyle w kontekście niniejszego tekstu chodzi mi o samo ich istnienie, co
dokonane wśród nich zniszczenia wojenne.
Poza fortami Poznań usiany jest jeszcze licznymi bunkrami o rozmaitym przeznaczeniu.
Wiele z nich uległo mniejszemu lub większemu zniszczeniu na skutek działań
wojennych. Niektóre zaś ocalały w bardzo dobrym stanie.
Niektóre ze wspomnianych bunkrów zachowały się w dość dobrym
stanie. Po innych zostały mniej lub bardziej zaniedbane ruiny. Niekiedy
zamieszkałe przez bezdomnych. Najczęściej zaśmiecone niemiłosiernie. Inne są
użytkowane jako magazyn czy np. kawiarnia albo siedziba jakiejś firmy.
Najwięcej oberwało się samym fortom. To o nie toczono
najkrwawsze boje. Z jednej strony broniący się zaciekle Niemcy. Z drugiej
atakująca ruska sfołocz. Pomiędzy jednymi i drugimi tysiącami ginący Polacy
pchani do walki niekiedy przymusem. Ci ostatni ginęli tu także podczas
okupacji. Ot chociażby Poznańska Cytadela, gdzie znaleźć można pomnik ofiar
niemieckich eksperymentów medycznych. Ginęli Polacy również w czasach zaborów,
gdzie jako przymusowi robotnicy-więźniowie owe forty dla Prusaków wznosili.
Niebezpieczne pozostałości
Woja minęła wiele dziesiątków lat temu. Wydawałoby się, że
nic nam już od niej nie grozi. A jednak jest inaczej. Wciąż zbiera swe krwawe
żniwo. A to za sprawą nadal odnajdywanych niewybuchów. Wszędzie tam, gdzie
toczono walki, jakaś część padających bomb i pocisków oraz granatów nie uległa
naturalnej eksplozji. Czasem skutkiem wady konstrukcyjnej. Czasem zwyczajnie je
zagubiono w ferworze walki. Czasem zasypane zostały przez ziemię wyrzucaną z
kraterów po innych wybuchach.
Tak czy siak, walki były zaciekłe i długotrwałe. Użyto
przeogromnych ilości materiałów wybuchowych po obu stronach. Zarówno broniący
się niemieccy okupanci, jak i ruska komunistyczna zdziczała pijana wataha,
pozostawiły po sobie na terenie miasta i jego okolic dość pocisków, aby nie
dało się ich wszystkich odnaleźć po dziś dzień. Oczywiście co się dało, po
wojnie uprzątnięto. Ale zawsze coś zapomniano, czegoś nie znaleziono, coś się
schowało. Niestety, leży sobie tam pod ziemią po dziś dzień.
Ot niedawny przykład, wspominany już zresztą przeze mnie w
jednym z tekstów wcześniejszych. Park Tysiąclecia. Prowadzono tam jakieś prace
telekomunikacyjne. Ułożono kilometry kabla w długim, wąskim niezbyt głębokim
rowie. Nie głębszym chyba niż metr. I oto pewnego dnia wracając rowerem do domu
napotkałem wojskową ciężarówkę stojącą na poboczu biegnącej tutaj wzdłuż parku
drogi dojazdowej na Termy Maltańskie. Saperzy ładowali właśnie do niej
poniemieckie granaty ręczne. Najwyraźniej robotnicy natknęli się na te
niewybuchy podczas wykonywania potrzebnego im wykopu pod przeprowadzany światłowód.
Ile takich granatów, bomb, pocisków i czego tam jeszcze na
terenie całego tego parku znaleźć by można, trudno przewidzieć. Pozornie
wszystko wygląda niewinnie. Ale metr, pół metra pod obecną darnią kryć mogą się
nadal te śmiertelnie niebezpieczne niespodzianki. A górą chodzą niczego
nieświadomi spacerowicze z dziećmi.
Za drzewem
Albo inny, najświeższy przykład. Szedłem przez rzadki lasek
wzdłuż płynącego środkiem strumienia. Gdzieś w pobliżu odezwało się bębnienie
dzięcioła. Z gotowym do strzału aparatem fotograficznym skradałem się
ostrożnie, aby podszedłszy jak najbliżej spróbować dokonać kilku zdjęć. Jakaś
niezauważona przy tym wszystkim sucha gałązka trzasnęła pod moim butem.
Dzięcioł obejrzał się, dostrzegł mnie i zerwawszy się odleciał w nieznane. To
tyle, jeśli chodzi o podchody i zdjęcie tego wspaniałego ptaka.
Mój wzrok powrócił z konarów drzew ku ziemi. Zacząłem teraz
ją przepatrywać w poszukiwaniu czegoś interesującego, co warto by na fotce
sobie uwiecznić. W lesie przecież zawsze można coś interesującego napotkać,
jeśli człowiek przypatruje mu się wystarczająco uważnie. Wcześniej czy później
da się na coś napotkać. Trzeba tylko cierpliwie, wytrwale i uważnie szukać. Tak
też było i tym razem. Kilka kroków i rozglądam się dookoła. Kilka kroków i
rzucam okiem to w tę, to w drugą stronę. Kilka kroków i szukam, co też
ciekawego tu znajduję. I znalazłem… Oj znalazłem.
Minąłem kolejną dużą olchę rosnącą niedaleko strumienia.
Spojrzałem za siebie… i zdziwiłem się. I to jak ja się zdziwiłem. Taki sobie
niewinny lasek dookoła, słoneczko, ptaszki śpiewają, a tu proszę… Oto oparte o
pień dopiero co minionego drzewa stały sobie w najlepsze dwa pociski
moździerzowe. Ot tak po prostu, najzwyczajniej na świecie, jak gdyby nigdy nic.
Przyjrzałem się im bliżej. Wyglądały na niewybuchy. Na pełne. Na dodatek mocno
skorodowane. Jeden z nich miał przeżartą już głowicę i zapewne wewnętrzny
ładunek zdołał już ulec degradacji stając się niegroźnym. Ale kto tam wie, co
może się wydarzyć. Licho nie śpi. Drugi z pocisków zdawał się być pomimo
solidnie zerodowanej powłoki nadal nafaszerowaną wybuchową mieszanką morderczą
puszką. Lepiej nie ruszać. Takie coś może nigdy już nie wybuchnąć. Ale może ot
tak się przebudzić. A wtedy ręka, noga, mózg i flaki na drzewach krzewach
trawie i w wodzie dookoła.
Z takimi niewybuchami nigdy nic nie wiadomo. A bo to
zgadniesz kiedy mu odbije i se bum zrobi? Absolutnie nic może się nie wydarzyć.
Mogą pozostać nieaktywne, a wybuchowy wsad okazać się niezdolny do absolutnie
niczego. W ognisku można se grzać je i nic nigdy i w ogóle. Albo bum! Bez
powodu, znienacka, z cicha pęk. I po sprawie. W najlepszym wypadku ręka, noga.
W najgorszym mózg na ścianie. W tym przypadku raczej na okolicznych drzewach.
Ale nogi przecież też mi szkoda. Albo ręki. Albo palców. W końcu moje. Osobiste.
Przywykłem i je lubię bądź co bądź. Nie dam sobie ot tak urwać.
Pociski bez wątpienia pozostawiono tutaj celowo. Same przecież sobie
pod to drzewo nie podpełzły. W pionie się same nie ustawiły jeden obok drugiego.
Nieopodal jest maleńki staw, była glinianka. Stał tu ponoć młyn. Gdzieś ponoć
są pozostałości fundamentów po nim. Gdzie, tego jeszcze nie wiem, nie znalazłem
na razie. Przychodzą tutaj różni na ryby. W tym dzieciaki. Ktoś najwyraźniej znalazł
te pociski gdzieś w okolicy, raczej niedaleko. W stawie, strumieniu albo
pobliskich aktualnie póki co podeschniętych z powodu długotrwałej wiosennej
suszy bagnach. Znalazł i je tu przyniósł. Pozostawił. Pewnie zamierzał zabrać
ze sobą do domu. Może to dorośli. Może dzieciaki. Zapomniał, porzucił albo coś
go spłoszyło. Albo tylko postawił i nic więcej z nimi robić nie zamierzał.
Pociski stały wsparte o drzewo. Dziś znalazłem je ja. Juto znaleźć
mógł je ktoś inny. I mógł je sobie zabrać. A bo to idiotów brakuje? Przyjdzie,
znajdzie, do reklamówki se wrzuci a potem jedziesz koło takiego kretyna w
autobusie i dziwisz się, że nagle ci brzuch rozpruło, rąsię urwało, nóżkę pokiereszowało,
bo autobus na dziurze podskoczył reklamówka się omsknęła, moździerz o podłogę
uderzył i bum. I mógł chcieć coś z nimi zrobić, w domu na przykład, w piwnicy,
na podwórku swoim. Dla zabawy, z głupoty, z niewiedzy, chojractwa… I może by
nic się nie wydarzyło. Ale gdyby nagle odezwał się wewnętrzny ogień skumulowany
w tych moździerzach, wtedy strach pomyśleć o konsekwencjach. Żal nawet pijanego
idioty, któremu taka zabawka oderwałaby dajmy na to stopę. Żal przypadkowych
ofiar, szczególnie jeśliby okazały się nimi dzieci.
Nie ma rady. Trzeba przedsięwziąć stosowne kroki.
Przyjrzałem się uważnie miejscu. Aby zapamiętać i móc tutaj ponownie wrócić.
Następnie oddaliłem się w stronę najbliższej drogi. Kurczę, gdzie właściwie jestem?
Jak nazywa się ta ulica? Wybrałem numer alarmowy. Po krótkim wyjaśnieniu
przekierowano mnie na policję. Dyżurny odebrał zgłoszenie i umówiliśmy się, że
ja czekam, a on wysyła patrol. Jako że niedziela, pojawili się dość szybko.
Ruch mały, pora nadal wczesna, roboty pewnie wcale. Noto przyjechali migiem. I
dobrze, bo szkoda czasu na całodzienne czekanie.
Wróciliśmy w las. Ta, łatwo powiedzieć, że gdzieś tutaj
stoją sobie dwa pociski wsparte o pień olszyny. Tylko o które drzewo? Każde
podobne do drugiego. Jest w czym przebierać. W końcu odnaleźliśmy. Po
niewielkim błądzeniu w niepewności. Jeden z policjantów uważnie przyjrzał się
znalezisku. Potwierdził moje spostrzeżenia co do ich stanu i możliwości, jakie
nadal w nich drzemią mimo wyraźnego uszczerbku dokonanego zębem czasu. Zapadła
decyzja o wezwaniu saperów. Trochę potrwa, nim oni się tutaj pojawią. Nie ma
sensu czekać. Pozostawiwszy sprawę w rękach policji, oddaliłem się w swoją
stronę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz